Kazek Urbańczyk - Strona grafomana

Stawiamy stopę na niemieckim rynku

Powrót do Szuflady grafomana
Powrót do strony głównej
Stopka strony


Stawiamy stopę na niemieckim rynku

Spis treści :

1. Dla wygody przekraczających granicę
2. Korki, objazdy i inne przyjemności podróży.
3. Iłowa, hotel Sarmata
4. Harsefeld, Meyers Gasthof
5. Prawa Murphy'ego
6. Znakomita sekretarka
7. Cmentarz św Jana
8. Zupa niby-żółwiowa i cynowa łyżka.
9. Niemiecki przyjaciel rumuńskich klientów
Epilog

Na górę strony

Stawiamy stopę na niemieckim rynku

Motto:
    Future coopération entre H et F... peuvent permettre
   a la F... de mettre le pied sur la terre germanique.
1)

fragment protokołu z narady w firmie F, przez niekompetencję pracowników omyłkowo wysłanego do pewnej polskiej firmy w Krakowie.


1Przyszła współpraca pomiędzy H (tu nazwa firmy holenderskiej, uczestniczącej w realizacji inwestycji na terenie Niemiec) i F (tu nazwa firmy francuskiej) może pozwolić F postawić stopę na ziemi niemieckiej.

Na górę strony

1. Dla wygody przekraczających granicę

Znaleźliśmy klienta na nasz prototypowy program komputerowy. A wnet i drugiego, obydwu z Niemiec. Po długich negocjacjach podpisaliśmy umowy, sporządzone w języku angielskim, obcym dla obydwu stron. Ciągnęło się to, ciągnęło. Ponad miesiąc trwało sprawdzanie przez bank naszego klienta, czy jesteśmy firmą wiarygodną i czy można z nami umowę podpisać. Nie wiem, co stwierdzili, poza tym, że nie było nas w żadnym z zachodnich banków danych na temat polskich firm.

Nadeszła pora wyjazdu do klientów, by im zainstalować odpowiednio zindywidualizowane wersje oprogramowania. Aby się z tego móc wywiązać, potrzebny był nam na miejscu komputer z całym tzw. oprogramowaniem narzędziowym. Najpewniejsze wyjście - to zabrać ze sobą własny, a raczej służbowy komputer.

Pierwsza rozmowa na ten temat odbyła się w firmie:
- Zabierzemy, co za problem.
- A potem przywieziemy?
- Też pytanie, nie będziemy przecież im zostawiać naszego komputera i to z całym, kosztownym, licencjonowanym oprogramowaniem. Oczywiście, przywieziemy z powrotem.
- A na granicy, jak będziemy wracać, oczywiście będziemy musieli zapłacić od niego cło wwozowe, a może i coś więcej.
- Nie wymyślaj trudności, zaraz powiesz, że nic się nie da.

Pytamy o stanowisko naszego Naczelnego.
- A ile razy ostatnio was sprawdzano na granicy przy powrocie? Nikt na komputer nie spojrzy, ani o niego nie zapyta.
- A jeśli akurat?
- To zawrócicie i pojedziecie na inne przejście.
- Mogą nas zanotować, zrobi się afera...
- Żartowałem, dowiedzcie się w Urzędzie celnym, jak to oficjalnie załatwić.

Następna więc rozmowa odbywa się z krakowskim urzędem celnym:
- Wyjeżdżamy służbowo do Niemiec, potrzebny nam będzie tam komputer, chcemy go zabrać ze sobą, a potem przywieźć z powrotem. Jak to załatwić, by nie było przy powrocie kłopotów? Czy jest możliwość odprawy warunkowej?
- Jaki to jest komputer?
- Osobisty, z procesorem pentium.
- Wartość ponad 1000 zł?
- Ponad.
- W takim razie musicie wypełnić formularz SAD i potwierdzić na granicy przy wyjeździe, następnie przy powrocie anulować.
- Wypełnić "SAD"?
- Najlepiej nie róbcie tego sami, tutaj są firmy, które to wam zrobią fachowo, we właściwy sposób, za opłatą, rzecz jasna. I zgłoście się przed wyjazdem do nas, z komputerem, formularzem SAD i fakturą pro forma.

Ochłonąwszy z wrażenia i przetrawiwszy sens powyższej rozmowy, próbujemy ponownie:
- Jedziemy służbowo do Niemiec. Musimy ze sobą zabrać komputer, który przywieziemy z powrotem. Jakie z tym są formalności?

Znów słyszymy o formularzu SAD i fakturze pro forma.

- Przecież to bzdura! Na kogo ma być niby ta faktura pro forma? Nikomu przecież tego komputera nie zamierzamy sprzedawać, ani choćby oferować!
- Ale musi ona być, bo to jest podstawą formularza SAD. W końcu jedziecie do jakiejś firmy tamtejszej.
- Ale równie dobrze moglibyśmy wystawić fakturę pro forma dla kanclerza Kohla" Jemu też nie chcemy sprzedać komputera.
- Chcecie panowie sprawę załatwić?
- Przepraszam, odwołuję wszystko, co mówiłem. Niech to pan zapomni. Jest inaczej. Wysyła mnie szef służbowo do Niemiec. A ja jestem osobą uzależnioną. Od komputera. Jednego dnia nie wytrzymam, bez stukania w klawiaturę i gapienia się w ekran. Inaczej ręce się mi trzęsą, mam nieodpowiedzialny nastrój i mogę spowodować wypadek, siadając za kierownicą. Co mam robić?
- Jeśli chce pan zabrać komputer prywatny, jako osoba fizyczna, musi pan uzyskać zgodę kierownika urzędu celnego. Złoży pan podanie, po miesiącu powinna być odpowiedź.
- Po miesiącu?! A któż wymyślił taki termin?
- Na tyle zezwalają przepisy.
- Ale ja nie mogę z wyjazdem czekać miesiąc!
- Trzeba było wcześniej zabrać się do załatwiania.
- A czemu specjalna zgoda kierownika jest potrzebna na przewóz komputera?
- Potrzeba na każdą rzecz o wartości powyżej 1000 zł.
- A samochód, którym jadę, kosztuje więcej. A na aparat fotograficzny nikt takiej zgody nie żądał.
- Bo to są przedmioty osobistego użytku.
- Ale komputer, który chcę wziąć, to komputer osobisty.
- To nieważne, komputera osobistego nie ma na wykazie. Może być radio, magnetofon, sprzęt turystyczno-sportowy itd. Komputer - nie.
- To wracamy do formularza SAD. Jeszcze jedno pytanie: Po co właściwie mamy z tym komputerem do was przyjechać?
- Musimy go zaplombować.
- W jakim celu?
- Żeby było wiadomo, że to ten sam komputer, który przywieziecie z powrotem.
- Ale przecież ten komputer tam mamy używać, więc go w Niemczech musimy rozpakować i rozplombować.
- To wyjaśnicie przy powrocie.
- A gdzie na granicy ten formularz SAD mamy zgłosić?
- Normalnie, w odprawie towarowej.
- Jakto, to my przewożąc jeden komputer, nie do sprzedaży, mamy ustawić się w kolejce z TIRami?
- A co sobie pan wyobrażał?
- Ale w takim razie, jeśli chcemy pojawić się w poniedziałek rano u celu, musimy na granicy być w piątek" Bo w weekendy nie ma odpraw towarów. Więc musimy wyjechać dwa dni wcześniej, ponieść koszty diet i hoteli, nie mówiąc o opłatach urzędowych i za wystawienie SADu. I to wszystko z powodu jednego używanego komputera, którego nikomu nie sprzedajemy, ani nikt by go od nas nie kupił. Czy nie czuje pan, że to wszystko jest absurdalne, że w tym sensu nie ma?
- No, wie pan co, mogę jeszcze jedno zasugerować, niech pan zatelefonuje do urzędu celnego na przejście graniczne. Przepisy przepisami, a oni mają swoją praktykę i najlepiej poinformują.

Więc dzwonimy na przejście graniczne i tłumaczymy o co chodzi.

- A ma pan jakiś dowód, że komputer był kupiony w kraju? Na przykład rachunek czy kartę gwarancyjną?
- Oczywiście.
- To niech pan to zabierze ze sobą, gdyby przy powrocie ktoś pytał się o komputer, to pokaże pan, że kupiony w kraju i wwożony z powrotem.
- I to wystarczy? Bo wie pan, w krakowskim urzędzie celnym powiedzieli mi, że powinienem wypełnić do tego formularz SAD...
- Czy oni powariowali? Chyba zupełnie nie orientują się w praktyce, z niewiedzy mają pietra i na wszelki wypadek wpierają w klientów tego typu absurdy. Ale myśmy jeszcze na głowę nie upadli.
- Ale ponoć przedmiotów powyżej 1000 zł nie wolno...
- No, może formalnie rzecz biorąc, trochę racji oni mają, powinno się to odprawić, ale nigdy w ten sposób co oni mówią. Żaden SAD, powinniście sobie w Warszawie wystawić na komputer karnet ATA.

By nie przedłużać, dodam tylko, iż kolejny ekspert stwierdził, że na pewno nie karnet ATA, bo to służy do tranzytu, nie zaś od wywozu i ponownego wwozu.

Pytamy:
- A nie można po prostu zgłosić przy wyjeździe celnikowi, że się wywozi i warunkowo odprawić?
- Che che, warunkowa odprawa to była za komuny. Teraz została zniesiona, dla wygody osób przekraczających granicę.

Nie muszę chyba opisywać, w jaki sposób przewieźliśmy komputer tam i z powrotem. Gorzej jednak, że nadal nie wiemy, ani my, ani zapewne urzędnicy celni, jak należało postąpić, by być w zgodzie z obowiązującymi przepisami, które wszak wprowadzono li tylko i jedynie dla wygody przekraczających granicę. Czyli nas.

Na górę strony

2. Korki, objazdy i inne przyjemności podróży.

Podróż nasza w sporej części składała się z korków i objazdów. A później...

Ale najpierw korki i objazdy. Już pozbieranie się autem było utrudnione. Nie możemy przejechać między biurem a domem jednego z nas, na przeszkodzie rozkopana Piastowska i Armii Krajowej. Potem dostajemy się w gigantyczny korek przed rondem olkuskim. Widok tego, co za rondem sprawia, że decydujemy się zawrócić i objechać Balicką. Tam także korki, ale mniejsze.

Dostaliśmy się wreszcie na autostradę Kraków-Mysłowice, lecz radość nasza trwała krótko. Wnet i tu zatrzymał nas korek. Przez blisko połowę trasy jeden z pasów jest nieczynny, z racji remontu. Zawalidrogi, które chyba nie powinny w ogóle mieć prawa wjazdu na autostradę, korkują podjazdy. A i odcinki niezatkane przejechaliśmy z szybkością mniejszą.

Potem, zjechaliśmy na Tychy, z Tych na Mikołów. W Mikołowie trafiliśmy na wykopki i przejazd nie był prosty, zaś przed Gliwicami natykamy się objazd w lewo, na objeździe korek itd.

W końcu jakoś minęliśmy Górny Śląsk i Opole, wjechaliśmy na autostradę. A tu coś w podwoziu auta dzwoni. Jakby w rurze wydechowej? Nasz opel astra ma dopiero rok. I przebieg niewielki. Zdaje się, że przejeżdżając nieostrożnie przez nierówności, przyhaczyliśmy tłumikiem. Stajemy i usiłujemy zajrzeć. Ewidentnie dzwoni w rurze wydechowej. A my mamy odcinek jazdy poniemiecką autostradą, z powybijanych płyt betonowych. Jazda praktycznie się składa z samych łup-łup łup-łup. Dzwonienie się nasila. Czasem po ostrzejszym zahamowanium słabnie, po chwili jednak jeszcze głośniej. Nie ma rady, trzeba się zatrzymać w Iłowej i udać do warsztatu, bo nam grozi, że zgubimy tłumik.

Nie szkodzi. Odbędziemy "sentymentalną podróż w czasie". Zatrzymamy się w hotelu Sarmata, dzięki czemu poczujemy się tak, jak za komuny, gdy jechało się na Zachód. Zaś najmłodszy z naszej trójki będzie mógł poznać, jak to było, gdy się wtedy jechało za "żelazną kurtynę". Poczuje ów przeskok cywilizacyjny, gdyż hotel w Iłowej to niemal skansen warunków, jakie były typowe za komuny. Ale najpierw - co z autem?

W Iłowej wyruszyliśmy na poszukiwanie fachowca. Na parkingu polecono nam jednego, który jednak był nieczynny, ale nas skierował do drugiego. Szukając tego drugiego niechcący znaleźliśmy trzeciego i ten nam zrobił, co trzeba. Byliśmy zresztą drudzy w kolejce. Facet przed nami również miał urwany tłumik w nowym BMW Żalił się, że był już przedtem w czterech warsztatach w Iłowej i nigdzie mu tego nie chciano zrobić. Sobotni wieczór niekoniecznie jest najlepszą porą na naprawę auta. Dopiero "nasz fachowiec" okazał się człowiekiem właściwym. Jego warsztat nie lśni wcale nowoczesnością. On sam też nie ma europejskiego wyglądu: zarośnięty, kudłaty i brudny. Ale ma spawalnicę! A to właśnie jedyne, czego potrzeba. I jest uczynny. Jedyne na co narzeka, to że gaz się mu kończy: dzięki stanowi nawierzchni autostrady ma dzień w dzień pełne ręce roboty.

Na górę strony

3. Iłowa, hotel Sarmata

Niecałe 40 km przed przejściem drogowym Olszyna, leży Iłowa. Ostatnia licząca się miejscowość przed granicą. Jest tam kościół parafialny, są rozmaite warsztaty samochodowe, są sklepy, kioski, bar. Ale przede wszystkim jest tu hotel Sarmata. Gdy ktoś chce granicę przekraczać skoro świt, a nie ma ochoty podróżować nocą, powinien stanowczo skorzystać z usług tego hotelu. Z pełną odpowiedzialnością możemy zagwarantować, iż jest w stanie spełnić wszystkie nasze najgorsze oczekiwania.

Nie był to nasz pierwszy pobyt tutaj, więc zajechaliśmy pełni emocji: czy zostało jeszcze coś, co się zmieniło na gorsze od naszego ostatniego pobytu? Okazało się, że możliwości sporo.

Gdy zatrzymaliśmy się przed hotelem, przybiegł parkingowy i nam zrobił awanturę, że nie zatrzymaliśmy się na strzeżonym parkingu, tylko tu. Tu zakaz. Faktycznie, przyjrzawszy uważnie asfaltowi, można dostrzec na nim ślad po białym iksie. Ale nie pozwolimy sobie robić awantur. Pytamy parkingowego, czy jest przy zdrowych zmysłach? Czy to takie dziwne, że ktoś pod drzwi hotelu chce podjechać, wyładować rzeczy, a dopiero potem auto na parking odstawić? Czy wymyślaniem zdobywa się klientów? Parkingowy zresztą, zorientowawszy się, że zostawimy auto na parkingu na noc, natychmiast ton zmienił.

Recepcjonistka, w odpowiedzi na nasze pytanie o wolne miejsca:
- Macie szczęście, jest jeszcze wolny pokój trzyosobowy (jest nas trzech). To już ostatni .

Tu uwaga. Gdyby ktoś w recepcji Sarmaty próbował się pytać, o której godzinie jest msza w kościele parafialnym, na pewno otrzyma złą informację. Np. kiedyś pytając o mszę w sobotę wieczór, dowiedzieliśmy się, że o dziewiętnastej, była zaś o osiemnastej. Tak było i jest, odkąd zahaczaliśmy o Sarmatę. I teraz, czysto dla sportu, sprawdziliśmy, co recepcjonistka poda. Oczywiście podała godzinę niewłaściwą.

Gdy bierzemy klucz, schodami schodzi pani, urody południowej. Popatrzyła na nas i zawróciła. Schody prowadzą na piętro, gdzie są pokoje noclegowe, a po drodze malutki hall, w nim parę foteli i stolik z telewizorem. Telewizor ten doskonale pamiętamy. Aby ktoś mógł obejrzeć cokolwiek na nim, druga osoba musi palcem trzymać antenę. Inaczej kolor ucieka, a i synchronizacja nie trzyma, obraz miga, to wędruje w górę, to w dół, nakładają się tzw. odbicia. Za poprzedniej bytności zawzięliśmy się i zmusili do obejrzenie dziennika oraz prognozy pogody. Tym razem damy sobie spokój. Tym bardziej, że w hallu zobaczyliśmy znów ową panią południowej urody, rozpartą w fotelu, nie przed, lecz obok telewizora. Z paru słów, jakie rzuciła kręcącemu się w pobliżu młodzianowi (też urody południowej) wywnioskowałem, że pochodzi z Bułgarii.

Otwieramy drzwi naszej "trójki". Wchodzimy do korytarzyka z dwojgiem drzwi: do pokoju i do łazienki. Kolega próbuje zaświecić światło w korytarzyku. Darmo. Są trzy wyłączniki, z których dwa nie włączają niczego. Wszystkie zaś światła - w pokoju i korytarzu, włącza się naraz jednym wyłącznikiem. Przy czym włączywszy wszystkie światła, można zgasić światło w korytarzu, robi to wyłącznik trzeci. Żadna kombinacja jednak nie pozwala zaświecić światła w korytarzu, jeśli nie świeci się w pokoju.

W pokoju lampę umieszczono nad drzwiami, tak żeby świeciła w oczy leżącym w łóżkach. Tak, by nie dało się w łóżku niczego czytać, bo pod światło. Oczywiście nie ma żadnej lampki nocnej. Klosz lampy sprawia wrażenie, że może łatwo odlecieć i wchodzącemu do pokoju spaść na głowę. Widać, że od dawna każdy się go bał dotykać, bo wewnątrz pełno jakichś przedziwnych plam. Podłogę w pokoju mamy pięknie pofałdowaną, na szczęście pod łóżkami, w poprzek, tak że same łóżka nawet stoją poziomo i nie kiwają się.

Pokontemplowawszy lampę, wyłączniki i fałdy podłogi, zaglądamy do łazienki. O, patrzcie na kran" Faktycznie, wisi on na rurach biegnących poziomo w poprzek ściany, w sporej odległości od niej. A poniżej maciupka umywaleczka. Pełni podziwu odkręcamy kurek: strumień wody trafia jakoś do umywalki. Wprawdzie tuż-tuż przy brzegu, ale jednak do wewnątrz. Pozostaje pytanie, czy można tu się umyć, nie zalewając całej podłogi? A może właśnie dla zapobieżenia temu, podłoga jest tak pofałdowana?

Woda w kranie przeraźliwie żelazista. Ktoś pozbawiony wzroku i węchu, mógłby nawet spróbować zagotować ją w szklance grzałką i zrobić sobie herbaty. My za pierwszą bytnością skłonni byliśmy do eksperymentów. Ale kożuch, jaki przy gotowaniu wytrącił się na wodzie, zepsuł nam przyjemność robienia herbaty na amen. Teraz woleliśmy zadowolić się wodą sodową z butelki, tem bardziej, że po umyciu twarzy jeszcze sporą chwilę czujemy idący od niej nieprzyjemny zapach.

Ktoś skorzystał z toalety i mamy satysfakcję akustyczną: potężny akord, jakim buczą rury w czasie napełniania się spłuczki. A że trudno wodę spuszczać co chwila, możemy rozerwać się dźwiękami dobiegającymi z pokoju sąsiedniego. Słyszalność znakomita. Ale słychać jeszcze coś. Jakieś uderzenia, jakby ktoś pod nami młotem uderzał w sufit. Uderzenia równe, regularne, rytmiczne. Co jakiś czas na krótko ustają i znów się powtarzają. Dopiero na drugi dzień wykryliśmy, co to takiego. Otóż w barze personel miał magnetofon, z głośnikami przytwierdzonymi do belki stropowej. Słuchał na nim wkoło Macieju jednej kasety, z najnowszym przebojem (metalic). W barze słyszało się całą muzykę, strop jednak wytłumiał wszystko, poza dźwiękami najniższej częstotliwości, co dawało ów efekt kucia młotem. Szczęście, że byliśmy drogą zmęczeni, bo pewnie nie zmrużylibyśmy oka.

Wychodzę na korytarz. Na odgłos otwierania drzwi, przedefilowała korytarzem bułgarska kobita, a po niej druga" Widać już i druga jest wolna. W miarę czasu wybór wzrasta. Nic z tego, ja tylko chcę w recepcji uregulować rachunek, by rano nie tracić czasu na liczenie, szukanie drobnych itp. Przyznam się, że rachunek mnie zaskoczył. Nie cena rachunku, ta była z góry znana. Liczy się jakość rachunku. Otóż rachunkiem była biała kartka z komputera. Gdybym był niewidomym, może palcami wprawnymi od braila potrafiłbym odczytać wgniecenia, jakie pozostawiły na kartce igły drukarki mozaikowej.

Recepcjonistka:
- No co ja poradzę, że mi tak marnie drukuje, nie mam lepszej tasiemki do drukarki.

Przypomniałem sobie: "- po pierwsze nie mamy armat" i "-wystarczy"". Czy mnie pozostało coś innego?

- Jak za dnia popatrzy pan pod światło, to się da odczytać - pociesza recepcjonistka - muszą panu rachunek uznać (jesteśmy w podróży służbowo). I przybija pieczęć, o treści: Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska w Iłowej, Hotel Sarmata. Wracając na górę, obserwuję w hallu zbiorową naradę "grupy bułgarskiej".

Pościel na łożkach zbyt świeżo się nie prezentuje. Mamy jednak nadzieję, że była zmieniona. Trudno zresztą oczekiwać, by pranie w wodzie, jaką mamy w kranie, przyniosło świeżość jak z telewizyjnych reklam. Ale w ten sposób pościel nie kontrastuje z otoczeniem. Wszystko tu wygląda marnie, by nie rzec plugawie. W Sarmacie zbyt wielkiego trudu z utrzymaniem czystości chyba sobie nie zadawano. I to latami. Teraz już za późno. Zresztą taka już cecha materiałów, używanych za komuny, że choćby nawet je czyścić, i tak splugawieją.

Przed odjazdem, rano, idziemy spróbować, jak smakuje śniadanie hotelowe (w cenie noclegu). Okazuje się nad podziw jadalne i smaczne.
Jakim cudem?
Aa, bar jest sprywatyzowany.

O Sarmato, Sarmato! O Spółdzielnio Gminna w Iłowej! Jak mogliście! Co nam za zawód sprawiacie na rozstanie!
Tak pięknie komponowana całość, kamyczek po kamyczku, a końcowy efekt zepsuty. Nawet osobliwa opłata za parking - 8 zł i 5 groszy (bo VAT) nie jest nam w stanie poprawić nastroju. Zresztą od świtu pada deszcz i jest paskudnie.

Na górę strony

4. Harsefeld, Meyers Gasthof

Niecałe 40 km za Hamburgiem ukrywa wśród pól i lasów Harsefeld, liczące oficjalnie ok 9300 mieszkańców. Tam zatrzymujemy się w najsympatyczniejszym ze znanych nam niemieckich hotelików (znam ich, co prawda, jedynie osiem). Hotel ten prowadzi rodzina właścicieli i stara się nadać mu niepowtarzalny styl.

Zajechaliśmy na tyły hoteliku i udaliśmy się do frontowych drzwi. Zamknięte. Zamknięte też wejście do hotelowej restauracji. Nieczynna do 16:30 głosi napis. Ale dostrzeżono nas i na tyłach hotelu ktoś wyjrzał. Jeden z kolegów próbuje wejść przez przylegające do hotelu kino i to okazało się właściwym rozwiązaniem. Przeszedłszy przez zaplecze znalazł się w restauracji. Powiedziano mu, że właścicielka zaraz będzie. I wnet zjawiła się jakaś pani, zabrała pęk kluczy i poprowadziła nas korytarzem do nowej części, do schodów, nimi na piętro. Tam były trzy pokoje do wyboru. Każdy z pokojów ma numer, a także tabliczkę z imieniem gwiazdy filmowej. Ja wybrałem pokój o numerze 43 i mam na drzwiach nazwisko James Dean. Koledzy wzięli pokój numer 42 z tabliczką Ingrid Bergman. Obok pokój 41 ma tabliczkę Liz Taylor, zaś pokój na przeciwko 44 - Sean Connery.

Umeblowanie naszych pokoi jest utrzymane w stylu biedermaier. Piękne foteliki, podobne do znanych mi z dzieciństwa, odpowiednie stoliki, szafki, łóżka. Lamp w pokoju aż za dużo. Tu i tam i jeszcze gdzie indziej. Jedna króluje na suficie, dwie na ścianie, nad wezgłowiami łóżek. A niezależnie od tego na stoliczkach stoją nocne lampki. I jest jeszcze lampa stojąca i lampa na biurku, gdyby ktoś taką wolał do pracy... Tylko obrazy na ścianach to nie biedermaierowskie widoki miasteczka. Są to właściwie bibułki oprawione jak obrazy. Najpierw zostały one drobno poskładane. Potem, po poskładaniu, pomalowane w paski paru kolorami. Następnie je rozpostarto i oprawiono. Powstałe efekty prezentują się dość mile, dzięki doborowi kolorów. Te abstrakcyjne dzieła są podpisane - dzięki temu dowiaduję się, że je wykonała córeczka właścicieli hotelu. Przytulności pokoju dopełnia widoczek z okienka na leżące w dole podwórko i malutki strumyczek płynący przez miasto pod hotelem.

Pokój ma oczywiście łazienkę, jasną, z oknem. W łazience kabina prysznicowa, umywalka i klozet. Przy umywalce szafki i lustra. Stoi szampon do włosów, szampon do kąpieli, jedyne czego brak, to kawałek zwykłego mydła. Ale w końcu nie jest potrzebne. Na jednym lustrze, nad umywalką, naklejono dodatkowe mniejsze okrągłe lusterko. Jest ono wklęsłe i stanowi coś jakby lupę. Mogę sobie obejrzeć własną brodę w powiększeniu. Przy prysznicu jest pokrętło do regulacji temperatury wody, ze skalą w stopniach Celsjusza. Ręczników też kilka. Dwa duże, cztery mniejsze, prócz tego na podłodze ręcznik-dywanik pod stopy po wyjściu z kabiny prysznicowej... Na ścianie łazienki wisi apel:
Chrońmy środowisko! Chronimy je także wtedy, jeśli nie przysparzamy prania bez potrzeby. A więc używajmy ręczników parokrotnie. Po użyciu wieszajmy je - to dla personelu sygnał, że możemy ich użyć ponownie. Dopiero ręczniki ewidentnie brudne rzucajmy na podłogę.

Po poprzednim noclegu w Sarmacie i całodziennej jeździe jest nam się w hoteliku wyjątkowo mile. Czujemy się faktycznie jak za komuny, wyrwawszy się za żelazną kurtynę. Kontrast niczym nie umniejszony. Tylko ceny dziś dla nas są tu przystępniejsze. Niebawem zresztą zjawi się klient, by podjąć nas kolacją.

W hoteliku pustawo. Jak właściciele dają sobie radę? Od czasu do czasu organizowane są tu konferencje i narady, wtedy mają komplet. Prócz tego przy hoteliku jest restauracja oraz kino. Jednak hotel, od lat prowadzony przez rodzinę jest w ich biznesie oczkiem w głowie.

Po paru dniach przyjdzie wyjeżdżać i płacić rachunek. Wprawdzie płaci za nas klient, ale u niego personel został zredukowany do minimum. Nie ma księgowości, prowadzi ją wynajęta firma, nie ma kasy, rachunki reguluje bank w Amsterdamie itd. Więc zapłacimy sami z własnej kieszeni i wystawimy bankowi fakturę, którą on nam zrefunduje.

Właścicielka dowiedziawszy się, że płacimy gotówką, niemal nas uściskała i od razu przyznała rabat. W pełni zrozumieliśmy ją dopiero po powrocie, licząc dni, jakie upłynęły, nim nam bank holenderski raczył zwrócić pieniądze. Narzekamy na nasze polskie banki, ale w tym właśnie jednym elemencie jest im niesłychanie blisko do Europy.

Na górę strony

5. Prawa Murphy'ego2)

Pierwszego dnia przyjechaliśmy z komputerem do klienta i uruchomili nasz program - działa wspaniale. Instalujemy program w komputerze klienta i nasze dobre samopoczucie pryska. Pierwsze prawo Murphy'ego głosi:

Nic nie idzie pójdzie tak łatwo jak na to wygląda.

I uruchomiony w komputerze klienta, nasz program szybko umożliwia nam nauczenie się słynnego komunikatu WINDOWS95 w wersji niemieckiej:

Diese Anwendung wird auf grund eines ungültigen Vorgangs geschlosen. Wenden Sie sich an den Hersteller, falls das Problem weiterhin besteht.3)

Dlaczego w naszym komputerze program się nie zacina? Jedyna różnica polega na tym, że WINDOWS95 u nas są w polskiej wersji językowej, u klienta w niemieckiej. I wprawdzie Microsoft wszędzie zapewnia, że systemy są w pełni zgodne, my niebawem dysponujemy dowodem, że zgodne nie są (co za brzydkie słowo niekompatybilność!).

Część różnic wywołana jest rozbieżnością w postaci liczb. Anglo-amerykański standard, dominujący w pracach naukowych, to kropka, oddzielająca część całkowitą liczby od części dziesiętnej. Niemcy jednak coraz pilniej przestrzegają, by nie używać kropki dziesiętnej a przecinka. Z takimi drobiazgami uporaliśmy się szybko. Dlaczego jednak biblioteki Borlanda, czytające zbiory tekstowe działają pod niemiecką wersją źle? Najprawdopodobniej kompilatory C++ Borlanda oraz biblioteki zawierają błędy.

Trzeba się rozdzielić. Jeden z nas usiłuje zmodyfikować program, by uniknąć wywołań wadliwych funkcji. Przy okazji przekonuje nas o słuszności drugiego prawa Murphy'ego:

Każda rzecz zabierze ci więcej czasu niż myślisz.

Drugi z nas przeprowadza testy powstałych wersji programu i może zademonstrować słuszność kolejnych dwóch praw:

Jeśli coś może się nie udać, z pewnością się nie uda.

Jeśli coś nie może się nie udać, i tak się nie uda.

Trzeci prowadzi, jakby nigdy nic, szkolenie i przelicza klientowi przykłady. On chyba na prawa Murphy'ego jest najbardziej odporny. Choć piąte prawo Murphy'ego:

Jeśli coś może się popsuć, popsuje się w najgorszym momencie

też mu o sobie przypomina od czasu do czasu.

Klient usiłuje nam pomóc, jak może. Sprezentował nam twardy dysk z niemiecką wersją WINDOWS95 - nowsze wersje programu będziemy mogli przetestować w Polsce, przed kolejnym wyjazdem. Kupuje nam też nowszą wersję kompilatora Borlanda. Okaże się jednak, że ta wersja wprawdzie ma sporo błędów poprawionych, jednak biblioteki funkcji nie są zgodne. I znów, wbrew zapewnieniom, programy kompilujące się pod wersją starszą nie kompilują się pod wersją nowszą, póki się nie wprowadzi serii zmian. Wszystko to się nam przyda, rzecz jasna, ale dopiero w Krakowie.

Tymczasem przeklinamy oprogramowanie Borlanda, zbyt podległe innemu z praw:

Nie ma programów bezbłędnie działających, a są co najwyżej niedostatecznie przetestowane

Spędziliśmy bardzo pracowite dni. Robota nie kończyła się z opuszczeniem firmy klienta, ale trwała do późnych godzin nocnych w hotelowym pokoju. I wprawdzie udało się nam rozwiązać większość problemów, wprawdzie klient jest zadowolony, opuszczamy go pełni niepokoju. Pamiętamy o ósmym prawie Murphy'ego:

Jeżeli wydaje ci się, że wszystko idzie dobrze, to znaczy, że coś przeoczyłeś.

I o tzw. komentarzu O'Toole'a do praw Murphy'ego:

Murphy był optymistą.


2)  Po sukcesie Prawa Parkinsona i Zasady Petera, naukowcy, technicy i programiści, związani zapewne z tzw. wielkimi eksperymentami fizycznymi, postanowili sformalizować w podobny sposób, znaną od dawna złośliwość przedmiotów martwych. Sformułowano to jako prawa Murphy'ego. Nikt nie wie, kim był Murphy. Prawa Murphy'ego i pokrewne, miały książkowe wydania przed dziesięcioma laty. Obecnie w różnych wariantach krążą po sieciach komputerowych (i nie tylko). Przykładem najbardziej znanym jest tzw. Prawo selektywnej grawitacji: Kromka upuszczona spada zawsze stroną posmarowaną na dół. I uogólnienie: Przedmiot upuszczony spada tak, by wyrządzić możliwie największą szkodę.

3)  W polskiej wersji WINDOWS95 komunikat ma postać: Program wykonał niedozwoloną operację i nastąpi jego zamknięcie, jeśli problem będzie się powtarzał, skontaktuj się ze sprzedawcą.

Na górę strony

6. Znakomita sekretarka

Drugi nasz klient ma siedzibę za Oldenburgiem w Bad Zwischenahn. Obiecał nam, przez telefon, że nadeśle faksem plan z opisem, jak doń trafić. Faks niebawem nadszedł, ale dotyczył wyłącznie spraw technicznych, nic na temat opisu drogi. Więc po paru dniach jeszcze raz dzwonimy. Odbiera sekretarka i podejrzanie gęsto się tłumaczy. Jak później dowiedzieliśmy się, nie pamięta ona nic z tego, co pisała, czy wysłała. Gdy szef ją pyta, czy przepisała jakiś tekst, musi sprawdzić, czy go ma w komputerze. Najprawdopodobniej nim wysłała do nas opis, dostała drugie pismo do nas, na inny temat i ono wypchnęło "z kolejki do wykonania" faks pierwszy.

Opis, jak trafić, w końcu dostajemy.

Mamy, zjechawszy z autostrady na skrzyżowaniu Neuenkruge, jechać aż miniemy "drugie światła regulujące ruch". Za nimi mamy skręcić w prawo. Pobłądziliśmy stosując się do tych wskazówek, okazało się bowiem, że światła pierwsze i drugie były przy tym samym skrzyżowaniu. I wprawdzie byłoby rzeczą niewykonalną skręcić po światłach pierwszych, sekretarka wolała być jednak "precyzyjna".

- Znakomita sekretarka - chwali ją szef.

Faktycznie, gdy słyszymy jak stuka w klawiaturę komputera, w pierwszej chwili myślimy, że jakieś dziecko gra w grę zręcznościową. A to ona wstukiwała tekst"

- Ma tylko jedną wadę, że wszystko robi całkowicie bezmyślnie i nie pamięta nic z tego, co pisze. Ale poza tym to znakomita sekretarka. Udało mi się z nią. Pracowała przedtem w sądzie, jako protokolantka.

Ostatniego dnia spotyka nas niespodzianka: musimy wynieść się z hotelu. Sekretarka, której powierzono rezerwację miejsc dla nas, nie pomyślała, że skończywszy po południu męczące rozmowy, odłożymy wyjazd do rana (zwłaszcza, że nie my za noclegi płacimy). W efekcie na gwałt nam załatwiają drugi hotel i musimy przeprowadzić swoje rzeczy.

Wprawdzie przenosiny odbyły się stosunkowo sprawnie, wracając do klienta i słysząc fantastyczny terkot klawiatury pod palcami sekretarki, pomyśleliśmy, że wolelibyśmy, by nasz klient miał sekretarkę nieco gorszą, która by jednak od czasu do czasu myślała, co robi.

Na górę strony

7. Cmentarz św Jana

Kościół świętego Jana jest z roku 1124. Mury kościoła wzniesiono wówczas z kamieni, później kościół rozbudowano używając cegły. Wewnątrz możemy podziwiać późnogotycki ołtarz z końca XVw, przedstawiający Mękę Pańską, fresk z Sądem Ostatecznym z 1512 roku oraz kazalnicę i chór, powstałe już w drugiej połowie XVII wieku, po refermacji. Jednak nie te zabytki sprawiły, że będziemy pamiętać Świętego Jana w Bad Zwischenahn.

Gdy przeszliśmy pod kamienną wieżą dzwonnicy, stanowiącą bramę na teren kościelny, w tym na przykościelny cmentarz, oczy nasze, mimo ponurej deszczowej aury zostały olśnione mozaiką barw, by nie rzec pstrokacizną.

Cmentarz to, czy ogród botaniczny?

Okolica to centrum szkółek drzew i krzewów ozdobnych. Gdzie się ruszyć, tabliczki i strzałki Baumschule. Nic więc dziwnego, że na grobach podziwiamy drzewka iglaste i liściaste, krzewy i krzewinki o najróżniejszych kolorach igieł, liści, czy kwiatów. Dlaczego jednak ten cmentarz taki kolorowy, taki inny niż w Polsce? Otóż wszędzie tu groby ziemne, obsadzone roślinnością, z której wystają tablice lub głazy z nazwiskami zmarłych. Niemal nie ma dominujących u nas kamiennych, betonowych czy lastrikowych płyt. I nie ma grobów opuszczonych, czy zaniedbanych. Są conajwyżej mniej lub więcej wymuskane.

Specjalnie czekaliśmy następnego dnia na przejaśnienie i chwilę słońca, by pojawić się tu raz jeszcze i zrobić zdjęcia.

Jest w Bad Zwischenahn rododendronowy park uzdrowiskowy, ponoć piękny. Ale dla nas, od tej pory, obiektem numer jeden, godnym uwagi, pozostanie tutaj cmentarz przy Świętym Janie.

Na górę strony

8. Zupa niby-żółwiowa i cynowa łyżka.

"Have you seen the Mock Turtle yet?"
"No" said Alice, "I don't even know what a Mock Turtle is."
"It's the thing Mock Turtle soup is made from," said the Queen.

"Czy widziałaś kiedyś Niby-żółwia?"
"Nie," rzekła Alicja, "nie wiem nawet jak wygląda Niby-żółw."
"Z tego stwora robi się pyszną zupę, która udaje zupę żółwiową" powiedziała Królowa.

Z tego co dawno temu wyczytałem, fałszywa zupa żółwiowa jest gotowana z cielęciny. Stąd też ilustrator oryginału Alicji w krainie czarów, przedstawił Niby-żółwia z cielęcą głową i dał mu racice u tylnych nóg. Dlatego też Słomczyński tłumacząc Alicję wymyślił termin Żółwiciel na Niby-żółwia oraz zupa żółwicielęca na mock turtle soup. Pomysł zdecydowanie nieudany, moim zdaniem.

Kiedy w menu restauracyjnym zobaczyłem Mock turtle soup od razu wiedziałem: właśnie to zamówię, aby wiedząc, jak wygląda "Niby-żółw", wiedzieć też, jak smakuje zupa zrobiona z niego.

Zupa była kremem, w którym kąpały się kawałeczki mięsa, nie przypominała np. rosołu. Już prędzej była to cielęca potrawka, rozwodniona i doprawiona. Niestety. nie jadłem prawdziwej zupy żółwiowej, więc nie mogę porównać, czy imitacja dobra. Ale uważam, warto było ją zamówić.

Było to w gospodzie Fahrkroog, położonej po przeciwnej stronie jeziora Zwischenahnen Meer, w Dreibergen, należącym zresztą do Bad Zwischenahn. Przestrzegają tu różnych dawnych tradycji z rejonu Oldenburga. Oto jedna z nich:

W dawnych czasach, nad Morzem Północnym, jedynymi sztućcami używanymi przy posiłku, były cynowe łyżki. Tych łyżek używano nawet do wypicia "sznapsa", nie było kieliszków. I na pamiątkę owych lat, do dziś właściciel przepija z gośćmi z cynowych łyżek. Łyżkę trzyma się obowiązkowo lewą ręką, a rytuał wymaga wygłoszenia przez gospodarza i gościa następującego Trinkspruch:

Ick seh di - Dat freit mi!
Ick sup di to - Dat bo!
Prost!
Ick heb di tosapen - Hest'n Rechten drapen!
So hebt wi dat ummer doon - So schallt ok wieder gahn!

Dano nam teksty tego dialogu, ale nie umiano przetłumaczyć, bo są w dialekcie i zdaje się nasi cicerone nie byli pewni, jak tłumaczyć. Po długich poszukiwaniach, znaleziono drukowany przekład angielski, który zdaje się jednak nie jest kompletny. Wg niego, rytualny dialog jest następujący: Oberżysta: - Widzę cię. Gość: - Miło mi. Oberżysta: - Piję do ciebie. Oboje wypijają. Oberżysta: - Wypiłem do ciebie. Gość: - Trafiłeś na właściwą osobę, by to uczynić.

Ale nim wspomniany niekompletny przekład znaleziono, wręczono nam do lewych rąk cynowe łyżki, właścicielka gospody też stanęła z takąż łyżką i zaczęto nam na nie nalewać. Coś gospodyni wygłosiła, zapewne ów rytualny dialog. Jeden z nas był tak zagadany, że nie zwrócił uwagi, w czym rzecz, po co mu kładą do ręki łyżkę i coś tam nalewają. A akurat zamówił sobie, jako danie, węgorze. Je się to palcami, które się potem przepłukuje. Więc po jedzeniu, znów zjawili się kelnerzy, z identyczną flaszką, jak ta, z której nalewano na cynowe łyżki. Najpierw podeszli do gospodarza, który też jadł węgorza. Wyciągnął ręce i polano mu je i wytarto. Teraz do kolegi:

- Wyciągnij ręce!.

Będąc dalej zagadany, nie dosłyszał, o co chodzi, nie widział, że gospodarzowi już ręce przemyto. Wprawdzie tym razem mu nie wręczono mu cynowej łyżki jednak widząc butelkę, wniósł z jej kształtu, że to znów jakiś dziwny obyczaj alkoholowy. Zaczął się gwałtownie wzbraniać i protestować:

- Nie, nie, nie! Nie potrzeba, nie chcę!

Kelnerzy oczywiście nie mogli pojąć, co się stało, zaczęły się pospieszne objaśnienia, ale wszystko utonęło w gwałtownym śmiechu

Na górę strony

9. Niemiecki przyjaciel rumuńskich klientów

Nasz klient wykonuje dużą pracę na rzecz Rumunów, finansowaną przez PHARE. W związku z jego wyjazdami do Rumunii wysłuchaliśmy anegdotki: Kiedyś Rumuni mu się przyznali, że mają w Niemczech wielkiego przyjaciela, który się nazywa ALDI4)

Czemu o tym wspominam? Właśnie klient wypłacił nam kieszonkowe i zaczynamy myśleć o sposobach jego wydania. Jednak ceny w "zwykłych" sklepach, zwłaszcza w kurorcie Bad Zwischenahn, są wysokie, nie mówiąc o porównaniu z cenami polskimi. Sklepu Aldiego nie udało się nam tu nigdzie znaleźć. A i zagadnięci w tej sprawie przechodnie odpowiadali: "- nie wiem!", po czym robili takie miny, jakby samo podejrzenie, że wiedzieć mogą, było dla nich obraźliwe i uwłaczało ich godności. W końcu zaczęliśmy dyskutować między sobą:

- Może by tak spytać klienta, gdzie można znaleźć najlepszego niemieckiego przyjaciela jego rumuńskich klientów?


4)  Zwrócono mi uwagę, że ktoś może nie wiedzieć, więc na wszelki wypadek: ALDI to sieć tanich supermarketów, sprzedających nieraz po cenach półhurtowych, zwykle towary producentów o gorszej renomie.

Na górę strony

Epilog

Minęło parę dni. Przygotowujemy się do wyjazdu na seminarium, gdzie zaprezentujemy nasz program na tle konkurencji. Konkurencja nie śpi. Jak nam życzliwie doniósł organizator, usiłuje skompromitować naszego klienta, rozgłaszając, że wpuszcza Polaków na niemiecki rynek.

Przypomniał nam się zacytowany jako motto protokół z narady strategicznej Francuzów. Nie wiem jak im wyszło, wynika jednak, że my stopę postawiliśmy. Trzymajmy kciuki, by na trwałe.

Na górę strony

Opisane wydarzenia miały miejsce w sierpniu 1996. Redakcja tekstu: grudzień 1996, korekta i uzupełnienia - luty 1997

Powrót do Szuflady grafomana
Powrót do strony głównej

Powrót na góre strony